Skoro Joey z „Przyjaciół” płakał, czytając „Małe kobietki”, to i ja mogłem się wzruszyć, oglądając najnowszą ekranizację powieści Louisy May Alcott, w reżyserii Grety Gerwig. Historia wydaje się banalna, tak jak, niestety, banalne i pełne niesprawiedliwości były losy kobiet w drugiej połowie XIX wieku.

Plakat filmu "Małe kobietki"
Plakat filmu „Małe kobietki”

Co w tej opowieści może być ciekawego? Cztery siostry, dzieciństwo w skromnym, chociaż szczęśliwym i pełnym miłości domu, wspólne marzenia, sympatie, troski i pierwsze nieśmiałe kroki w dojrzałość. I pragnienie, by dziecięce sny wreszcie się spełniły. Nic wyjątkowego dla literatury i filmu. Ale są jeszcze małe kobietki: pełna energii, ekscentryczna Jo (Saoirse Ronan) – autorka zabawnych opowiadań i sztuk teatralnych. Utalentowana muzycznie Beth (Eliza Scanlen) i marząca o aktorskiej sławie Meg (Emma Watson) oraz Amy (Florence Pugh), która chce poświęcić się malarstwu. Wszystkie wierzą, że życie ułoży się tak, jak tego pragną. Wystarczy tylko być wierną sobie. I kochać, być dobrą, na przekór tego, co mówi świat.

Dodajmy jeszcze wrażliwą, poświęcającą się dla innych matkę (w tej roli Laura Dern), oraz ciotkę March (Meryl Streep), która twierdzi, że ktoś tę rodzinę musi utrzymać. Ciotka ma trochę racji: skoro ojciec dziewczynek jest na wojnie, może to zrobić wyłącznie kobieta, która bogato wyjdzie za mąż. March zabiera więc Amy do Paryża, by wydać ją za dobrze sytuowanego młodzieńca. Miłość nie ma tu nic do powiedzenia, bo kobieta tylko w ten sposób może zatroszczyć się o siebie i rodzinę.

I nagle życie małych kobietek mija jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie…, nie mija nagle, tylko stopniowo, dzień po dniu, niezauważalnie. Pomysł na siebie przestaje pasować do rzeczywistości, a miłość jest już tylko nieodwzajemnionym uczuciem albo – jeśli jest jeszcze uczuciem prawdziwym – to wyłącznie rani, zmuszając do bolesnych poświęceń.

Ale „Małe kobiety” to opowieść, która musi zakończyć się happy endem. Takie zadanie postawiła przed sobą Louisa May Alcott. „Spotkało mnie wiele przykrości, dlatego piszę wesołe historie” – przyznaje autorka. Ale jej książka wcale do wesołych nie należy. Bohaterki Alcott to kobiety, które przez życie idą z wyprostowanymi plecami, ale tylko dzięki sztywnym, wykrochmalonym gorsetom uszytym im przez mężczyzn. Finałowa scena filmu jest symboliczna: Jo musi zmienić zakończenie swojej książki. Przecież nie wypada, by kobieta rezygnowała z miłości do mężczyzny. Bycie starą panną? To niebezpieczny i ryzykowny finansowo precedens. Młoda pisarka ulega wydawcy, publikuje książkę i wyznają swoją miłość do Friedricha (Louis Garrel). Powieść kończy się tak, jak chcemy. Bo lubimy płakać ze szczęścia. Ale są to łzy, które mają gorzki smak.