Olbrzymia, nieco zwalista postura, niepokój w oczach, przekrzywiony na bakier uśmiech i krok lekko znokautowanego zapaśnika. Oto Idris Elba – brytyjski aktor, znany za sprawą kilku dobrych produkcji filmowych i serialu kryminalnego „Luther”, w którym wcielił się w rolę bezpardonowego detektywa – inteligentnego, spostrzegawczego, równie pokręconego jak tropieni przez niego przestępcy.
Swojego czasu krążyły plotki, że Elba miał zagrać Jamesa Bonda, wygryzając tym samym Daniela Craiga – uznanego za kanoniczną wersję agenta 007. Szkoda, że tak się nie stało, bo Elba świetnie odnalazłby się w roli szpiega – bezwzględnego dla wrogów i lirycznego dla przyjaciół, pokazując nie tylko groźne, marsowe, czasami przerażające oblicze, ale i rozbrajający uśmiech, który spodoba się nie tylko przedstawicielkom płci pięknej, marzącym o człowieku z licencją na miłość i zabijanie. Może wkrótce przyjdzie na to czas, bo Elba byłby w tej roli idealny, a przy okazji pokazałby, że współczesny przemysł filmowy nie boi się zmian. Będę Idrisa Elbę zawsze wspierał dobrym słowem, szczególnie po obejrzeniu dwóch netflixowych propozycji – „Osaczonego” i „Dnia Bastylii”. Nie są to może najwyższych lotów filmy dla intelektualistów, bo „Osaczony” to klasyczny thriller (chociaż zrobiony z poszanowaniem zasad gatunku), a „Dzień Bastylii” zaliczyć można do typowego mordobicia (o niebo lepszego od arcydzieł z Van Dammem i Seagalem), ale Elba pokazał w tych filmach, że zna się na swojej robocie i z przeciętnie napisanej rólki wykrzesać może coś, co da się obejrzeć, nawet po raz drugi. Tak, Idris Elba na pewno zaskoczy nas wkrótce dobrą, może Oskarową rolą. A na pewno sprawdzi się w roli obrońcy czci i honoru Jej Królewskiej Mości.