Dominik Sołowiej: Polski reportaż jest dziś w doskonałej kondycji. Książki Lidii Ostałowskiej, Katarzyny Surmiak-Domańskiej, Witolda Szabłowskiego i Mariusza Szczygła spotykają się z żywym przyjęciem czytelników i krytyków. To wyjątkowa sytuacja, bo dotyczy gatunku niejednoznacznego, sytuującego się na pograniczu dziennikarstwa i literatury. Dlaczego wybrał Pan właśnie reportaż?

Wojciech Tochman: Mógłbym odpowiedzieć żartobliwie słowami Melchiora Wańkowicza, który mówił, że lepiej być w czołówce reporterów niż setnym z kolei pisarzem. I dlatego nie pisał fikcji, choć go usilnie namawiano. W Polsce jest nas niewielu, ale stanowimy mocną grupę. Jesteśmy dziećmi Krall, Kapuścińskiego, choć nie wszyscy mieli honor i frajdę być ich uczniami. Mnie się to udało. Ale pierwszy raz spotkałem te dwa nazwiska, kiedy miałem może 12 lat i czytałem fantastyczne książki o Rosji i o Etiopii. Pewnie niewiele z nich jeszcze rozumiałem, ale moja fascynacja tymi opowieściami z daleka była ogromna. Już wtedy wiedziałem, że chcę pisać reportaż. To pasja, która, tak się szczęśliwie złożyło, jest także dzisiaj moją pracą. Czasem się nią męczę, bo jest ciężka, niewdzięczna, czasem etycznie trudna.

– Plusy zawodu?

– Praca daje mi radość podróżowania i obcowania z ludźmi innych kultur, w sposób niedostępny dla turysty. Daje mi też poczucie wolności. Nie znoszę być zależny od kogokolwiek. Od prawie dziesięciu lat nie mam żadnego szefa i to jest super. Muszę sam dla siebie być szefem. Co rano narzucam sobie jakąś dyscyplinę, jakiś rygor: dzisiaj musisz zrobić to, a jutro tamto. Reporter jest w swojej pracy samotny. Jedzie na drugi koniec Polski albo świata i tam samotnie podejmuje trudne decyzje. Jak efektywnie rozplanować swoją podróż? Z kim rozmawiać i o czym? Czy zapytać o to, czy o tamto? A może spalę sobie most, a może nie warto męczyć kogoś, kto cierpi? Albo jestem już tak zmęczony po dwunastu godzinach roboty, że marzę tylko o prysznicu i łóżku, ale nagle trafia się jakaś niesamowita okazja na rozmowę z kimś interesującym. Jutro już się nie powtórzy, co robić? Źle zdecyduję – będę żałował, a może już nie będę miał możliwości powrotu, by dozbierać informacje? Nie ma co długo rozmyślać, bo czas biegnie, a każda minuta reporterskiej podróży słono kosztuje. Czas, który tyka, to dla reportera skarbonka bez dna. A tu czasem człowiek ma dość i musi odpocząć dzień lub dwa. Kiedy dokumentowałem w Rwandzie książkę „Dzisiaj narysujemy śmierć”, słuchałem relacji ocalałych ofiar ludobójstwa, które przeszły przez cierpienie nie do wyobrażenia. To było dewastujące, a ja nie jestem ze stali.

Nie można bać się trudnych pytań

– W książce „Reporterzy bez fikcji” stwierdził Pan, że „subiektywizm to wielka zaleta reportażu, podstawowa cecha. Jestem przekonany, że reporter ma prawo powiedzieć czytelnikowi wprost, co myśli […] W tej chwili trzeba nazywać sprawy po imieniu, a nie bawić się w subtelne opisy świata. […] Natłok informacji o ludzkim cierpieniu jest tak wielki, że to cierpienie się dewaluuje. […] Więc chcę pisać tak, by czytelnik stracił apetyt. By go zabolało, by poczuł strach, mróz lub smród. Żeby się porzygał albo popłakał z bezradności.” Czy reporter nie powinien być obiektywny?

– Reporter nie jest rejestratorem dźwięków ani komputerową drukarką. Reporter słucha ludzi i obserwuje rzeczywistość, czyli zbiera materiał do tekstu. Analizuje to, co zebrał. Uzupełnia wiedzę w sprawie, o której będzie pisał. Dopytuje bohaterów, jeśli jest taka logistyczna możliwość, o szczegóły, które umknęły w rozmowie. To wszystko w reporterze powoli dojrzewa, to musi potrwać jakiś czas, by przemyślane i przeżyte stało się gotowe do opisania. Reportaż jest zbudowany na faktach i one są w reportażu święte. Faktów nie można zmyślać ani zmieniać. Ale reportaż to także, a czasem przede wszystkim, osobisty punkt widzenia autora, jego osobiste doświadczenie, jego refleksja, jego emocje. To mocno subiektywne. Trzeba uważać, by emocje nie przeszły w ekscytację czy egzaltację. Bo to nie byłoby ani zdrowe, ani mądre, ani ładne. A muszę jeszcze myśleć o czytelniku: czy on wytrzyma to, co chcę mu dać, ile on jest w stanie znieść? W książce „Eli, Eli”, którą wydam jesienią, opowiadam o seksualnym targu, jaki widziałem na Filipinach. Kupujący to amerykańscy żołnierze, którzy pływają na swoich okrętach dokoła wysp, a kiedy testosteron rozsadza im spodnie, to schodzą na ląd i idą do barów. Tam czekają na nich biedne filipińskie kobiety, także nieletnie. Ale mają fałszywe dokumenty potwierdzające pełnoletniość, bo można je kupić bez kłopotu za nieduże pieniądze. Każdy o tym wie: rodzice tych dzieci, policja, kościół, władze. Każdy z nas gdzieś już słyszał o prostytucji nieletnich, dlatego robi to na nas małe wrażenie. To straszne. Muszę więc opisać sprawę tak, aby czytelnik nie tylko dowiedział się o prostytuujących się dzieciach, ale i osobiście doświadczył tego, o czym czyta. Żeby zadrżał i pojął. Więc opisuję, jak te najmłodsze, dziesięcioletnie dziewczynki chowają się pod drzewami, bo żadnym makijażem nie da się ukryć, że są dziećmi, stoją tam, gdzie jest mniej światła latarni i czekają na swoją kolej. I one dzisiaj zarobią. I one zostaną spenetrowane. Tak to, moim zdaniem, trzeba było napisać, mocno. To jest właśnie subiektywne pisanie. Reportaż obiektywny, jeśli w ogóle istnieje, musi być nieciekawy, drewniany. Może jednak dobry reporterski tekst jest bardziej literaturą niż dziennikarstwem? A przecież nie ma obiektywnej literatury. Subiektywizm nie zwalnia nas jednak z zasad rzetelnej dokumentacji. […]

Ciąg dalszy (Kafeteria.pl)