Są filmy, które w trakcie oglądania wywołują w nas strach, wściekłość i obrzydzenie. A przy tym hipnotyzują tak, jak robił to niegdyś słynny Anatolij Kaszpirowski. Mamy ich jednocześnie dość i wciąż chcemy pożerać je wzrokiem, jakbyśmy byli uzależnieni od tego, co dzieje się na ekranie. Jeśli szukamy takiego właśnie „narkotyku” – bezpiecznego i legalnego – obejrzyjmy „Elle” w reżyserii Paula Verhoevena.

elle-poster

Twórca słynnego „Nagiego instynktu” do swojego filmu zaangażował wybitną francuską aktorkę Isabelle Huppert. Efekt okazał się mistrzowski. Huppert, wcielając się w skomplikowaną rolę drapieżnej kobiety, skupiła na sobie całą uwagę widza, doprowadzając go na skraj szaleństwa (wcześniej udało jej się to w „Pianistce” według powieści Elfriede Jelinek). Bo „Elle” to opowieść o kobiecie, która z podejściem wytrawnego badacza eksperymentuje ze swoją seksualnością.

Michèle Leblanc jest cenioną w branży właścicielką firmy tworzącej gry komputerowe. Bezkompromisowa, nieznosząca sprzeciwu kobieta wydaje się całkowicie panować nad swoim życiem. Do momentu, gdy zostaje zgwałcona przez zamaskowanego mężczyznę, który włamał się do jej domu. Michèle nie zgłasza tego na policję. A kiedy w trakcie kolejnej napaści odkrywa tożsamość napastnika, zaczyna prowadzić z nim dwuznaczną grę, której ceną będzie namiętność, a później śmierć!

Paul Verhoeven, z niespotykaną dla amerykańskich twórców finezją, eksploruje zakamarki ludzkiej osobowości, odkrywając przed nami miejsca, o których nie chcielibyśmy wiedzieć. Wspólnym mianownikiem jego filmowych „podróży” jest seks, który nijak się ma do spokojnej, zmysłowej miłości dwojga zakochanych ludzi. To walka o każdy cal rozkoszy, wydzieranej sobie pazurami, do krwi, bez opamiętania. Wszystko w jego filmie jest dwuznaczne – patologiczne i transgresywne jednocześnie. I jest nam z tym niepokojąco dobrze. Bo skoro przyjmujemy, że człowiek ogarnięty pożądaniem nigdy nie kieruje się logiką, akceptujemy szaleństwo „Elle”, dając się uwieść sile opowieści.