Może za sprawą „Wierszalina” nasi widzowie będą mogli spotkać się z doświadczonymi zielarzami i zaczerpnąć od nich wiedzy? Może „Wziołowstąpienie” będzie przedstawieniem terapeutycznym, a nie tylko duchowym i artystycznym? Skoro doświadczenie ziół może być ekstazą, mam nadzieję, że tę ekstatyczność odczują także wielbiciele teatru.
Z Piotrem Tomaszukiem – reżyserem „Wziołowstąpienia”, najnowszego przedstawienia Teatru Wierszalin z Supraśla rozmawia Dominik Sołowiej.
Dominik Sołowiej: – W przedstawieniu „Wziołowstąpienie” Teatr Wierszalin wraca do najważniejszych dla siebie miejsc i tematów, znanych m. in. za sprawą „Turlajgroszka” i spektaklu „Wierszalin. Reportaż o końcu świata”. „Wziołowstąpienie” to opowieść o podlaskich szeptuchach, zaklęciach i leczeniu ziołami. Jest tu magia, tajemnica, mistyka i ludowość. I przede wszystkim lokalność…
Piotr Tomaszuk: – Wszystko, co jest lokalnością, w dobrym tego słowa znaczeniu, jest w polu moich zainteresowań. Pierwsza szeptucha, którą poznałem i z którą często rozmawiałem, była sąsiadką moich dziadków. Do niej zawsze przychodzili ludzie, szukający pomocy w sprawach beznadziejnych. Widziałem przez okno, jak ustawiali się przed jej domem w kolejce. Ten obraz jest częścią mojego świata i mojego życia.
Sztuka polega, po pierwsze, na znalezieniu, odkryciu właściwego tematu – tematu, który koresponduje z potrzebą tego, co chce zobaczyć i odczuć dzisiejsza widownia. Ta korespondencja jest równie ważna, co oryginalność samego przedstawienia. Ale sztuka to także znalezienie formy. Taką formę znaleźliśmy w „Turlajgroszku” i – bez względu na jej piękno – nie chcemy znów do niej wracać. Gdybym w nieskończoność powtarzał „Turlajgroszka”, to pewnie siedzielibyśmy teraz w okazałej drewnianej stodole. A dziś mam poczucie, że jesteśmy w teatrze, w którym światy się zmieniają, obrazy za każdym razem są inne, nowe, i z tego rodzi się nasza radość i radość widowni obcującej z teatrem. Bo ta widownia nigdy nie ma wrażenia, że obejrzała coś, co już kiedyś było. Nikt nigdy nie powiedział, że „Wierszalin” to zawsze to samo. Nie! Tutaj wracamy do ważnej dla nas tematyki, ale forma jest nowa, zaskakująca. Mam więc nadzieję, że nasze przedstawienie będzie dobrze przyjęte; że wpisze się w tradycję „Wierszalina” i będzie stałym punktem repertuaru.
– Dlaczego wraca Pan do klasyki?
– Odkryłem w sobie zmęczenie doraźnościami. Kiedyś zrobiliśmy przedstawienie „Złoty Deszcz”, które – mówiąc dobitnie – uderzało w pysk. Niektórzy widzowie nie rozumieli wtedy, dlaczego bierzemy się za bary z polityką (swoją drogą, dlaczego mielibyśmy tego nie robić?). Ale po każdej takiej wojnie, nawet teatralnej, przychodzi czas na picie ziółek; po każdym mordobiciu przychodzi czas na opatrywanie ran. Teraz nadszedł moment, w którym opowieść o ziołach staję się opowieścią o życiu, o Podlasiu, o moim życiu, o moich trzydziestu latach pracy; o życiu człowieka, który jest stąd, który kiedyś wstydził się tutejszej kultury, a później zrozumiał, co w niej było najwspanialsze i najważniejsze. Dziś w mediach o takiej kulturze mówi się często. Ale mamy do czynienia z płytkim, upraszczającym przekazem, w którym prosty język wykorzystywany jest jak wytrych do mówienia o tym, że do dziś ręcznie doimy krowy i dokarmiamy żubry ze swoich balkonów. Ten fałszywy, bo ograniczony, niepełny obraz chociażby naszego regionu trafia do wyobraźni mieszkańca Warszawy, Poznania i Krakowa i decyduje o tym, jak jesteśmy postrzegani. To nie jest lokalność, jaką my w „Wierszalinie” staramy się pokazywać. Nasz świat jest tyleż śmieszny, co fascynujący i tajemniczy. I o nim chcę mówiąc, wracając do tego, co pamiętam. A jeśli cytuję Kantora i jego klisze pamięci, to robię to całkowicie świadomie, przyznając, że wszystko zawdzięczam człowiekowi, który potrafił ze swej pamięci uczynić najwyższą sztukę, dążąc do tego, by była ona zdolna sprostać wymaganiom każdej widowni. Ja również do tego dążę.