Adrien Brody w roli nowojorskiego reportera, opisującego ludzkie nieszczęścia – taka propozycja powinna być gwarancją dobrego filmu. Niestety, okazuje się, że nawet najlepszy pomysł można zniszczyć w zarodku. Bo właśnie tak stało się z „Tajemnicami Manhattanu” – filmem nakręconym na podstawie powieści Colina Harrisona. Zamiast mrocznej opowieści, wywołującej gęsią skórkę i dreszcze na plecach, reżyser Brian DeCubellis zaproponował nam płaską, pozbawioną życia historię, opierająca się na słabo zarysowanych, mdłych postaciach, które rozpaczliwie miotają się na ekranie, próbując udowodnić, że właśnie przeżywają coś wielkiego, wartościowego. Oglądając „Tajemnice Manhattanu” spodziewałem się fabuły rodem z powieści Paula Austera; czegoś, co wciśnie mnie w fotel, pokazując skomplikowane, elektryzujące życie najbardziej europejskiego z amerykańskich miast. Ale zawiodłem się jak dziecko, które zamiast wymarzonego prezentu dostaje pod choinkę czapkę i dwie pary skarpet.

7739724-3

Tajemnica, morderstwo, namiętność, piękna, zmysłowa kobieta i doskonały reporter, który zrobi wszystko, by rozwikłać zagadkę śmierci genialnego reżysera. A tu niespodzianka: wysilone dialogi jakby żywcem zaczerpnięte z romansu lub kiepskiego kryminału; fabuła, która rozpada się na kilka wątków, prowadzonych szybko, pobieżnie, bez refleksji; postacie, które w pierwszej chwili wzbudzały zainteresowanie, a po kilku minutach okazywały się banalne, przewidywalne, komiczne. I Nowy Jork pokazany tylko przez moment, jakby przypadkowo, bez wykorzystania potencjału narracyjnego drzemiącego w tym mieście. Nic więc dziwnego, że „Tajemnice Manhattanu” przeminęły bez echa. Doskonała obsada to zdecydowanie za mało. Dobry film nie może się obejść bez wyjątkowej historii.